poniedziałek, 5 października 2015

Dziewczyna z pociągu: Życie wyidealizowane

Bez spojlerów

Uwielbiam książki, w których właściwie nie ma żadnego protagonisty zasługującego na miano bohatera w dosłownym tego słowa znaczeniu. Lubię postaci, które budzą odrazę, litość czy strach w odbiorcy, takich, których kocha się nienawidzić. Istnieje tylko jeden warunek, jaki taka kreacja musi spełniać: powinna być wiarygodnie napisana. Z tego powodu byłam zachwycona początkiem Dziewczyny z pociągu („The Girl on the Train”), debiutanckiej powieści Pauli Hawkins. Pierwsze rozdziały obiecywały bardzo dużo: niejednoznaczne, wielowymiarowe postaci, wartką akcję i wciągającą intrygę. Niestety, z każdą kolejną stroną stawało się jasne, że po napisaniu wyszlifowanego „pierwszego zdania” Brytyjce zabrakło pomysłu na rozwinięcie i zakończenie.

Tytułowa „Dziewczyna z pociągu” to Rachel, trzydziestoparoletnia rozwiedziona alkoholiczka, która praktycznie jest wzorowym przykładem człowieka przegranego, który przez nałóg stracił miłość, pracę i jakiekolwiek resztki szacunku do samego siebie. Rachel codziennie dojeżdża do pracy do Londynu pociągiem i na jednym z postojów obserwuje życie pewnego małżeństwa, wyobrażając sobie, jak wygląda ich relacja i nawet nadając im fikcyjne imiona, Jason i Jess. Któregoś dnia Rachel widzi coś, co burzy wszystkie jej wyobrażenia, zaś niedługo później dowiaduje się, że zaginęła Jess (której prawdziwe imię to Megan). Rachel stara się rozwiązać zagadkę zniknięcia kobiety.


czwartek, 1 października 2015

Drones: Operacja zakończona niepowodzeniem

Muse nagrywając nową płytę zapowiadali powrót do korzeni, kusili obietnicą ostrzejszych dźwięków, dumnie ogłaszali, że Drones jest najlepszym albumem w ich karierze… Po czym zawiedli na całej linii. Owszem, „Drones” jest bardziej rockowe od The 2nd Law, ponieważ Brytyjczycy zauważyli, że romans z muzyką elektroniczną nie był najlepszą decyzją, jednak na tym byłby koniec. „Drones” to wielkie rozczarowanie, tym bardziej bolesne, że oczekiwałam czegoś spektakularnego.

Bellamy lubi wybierać temat przewodni dla swoich płyt: dostaliśmy już krążek osadzony w świecie Roku 1984, mocno inspirowany kosmosem czy przemycający prawa termodynamiki. Tym razem muzyk, znany ze swoich antyrządowych poglądów oraz uwielbienia dla teorii spiskowych, wziął na tapetę temat dronów. Jestem miłośniczką albumów koncepcyjnych, więc byłam pewna, że to dobry pomysł. Niestety Bellamy gdzieś po drodze zapomniał o subtelności i postanowił wepchnąć słuchaczom swoje poglądy do głowy przy użyciu metaforycznego młotka. Przez całą płytę przewija się jedno przesłanie: „drony zabijają i nikt nie ponosi za to konsekwencji”. Co jest oczywiście istotną sprawą i wartą dyskusji, ale nie w takim kształcie. Na „Drones” słowo „drone/drones” pojawia się aż dziewiętnaście razy (o ile nie pomyliłam się w rachunkach), zawsze w tym samym kontekście, zawsze z tą samą wymową, i im bliżej jest końca krążka, tym bardziej to męczy. Podobny efekt Bellamy osiągnąłby, gdyby nagrał cały godzinny album złożony z okrzyków „drones kill”. Przesłaniowo każdy utwór na „Drones” jest tym samym, jedynie zapakowanym w inny papier.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...