Muse nagrywając nową płytę
zapowiadali powrót do korzeni, kusili obietnicą ostrzejszych dźwięków, dumnie
ogłaszali, że „Drones” jest najlepszym albumem w ich karierze… Po czym zawiedli
na całej linii. Owszem, „Drones” jest bardziej rockowe od „The 2nd Law”,
ponieważ Brytyjczycy zauważyli, że romans z muzyką elektroniczną nie był
najlepszą decyzją, jednak na tym byłby koniec. „Drones” to wielkie
rozczarowanie, tym bardziej bolesne, że oczekiwałam czegoś spektakularnego.
Bellamy lubi wybierać temat
przewodni dla swoich płyt: dostaliśmy już krążek osadzony w świecie „Roku 1984”,
mocno inspirowany kosmosem czy przemycający prawa termodynamiki. Tym razem
muzyk, znany ze swoich antyrządowych poglądów oraz uwielbienia dla teorii
spiskowych, wziął na tapetę temat dronów. Jestem miłośniczką albumów
koncepcyjnych, więc byłam pewna, że to dobry pomysł. Niestety Bellamy gdzieś po
drodze zapomniał o subtelności i postanowił wepchnąć słuchaczom swoje poglądy
do głowy przy użyciu metaforycznego młotka. Przez całą płytę przewija się jedno
przesłanie: „drony zabijają i nikt nie ponosi za to konsekwencji”. Co jest
oczywiście istotną sprawą i wartą dyskusji, ale nie w takim kształcie. Na „Drones”
słowo „drone/drones” pojawia się aż dziewiętnaście razy (o ile nie pomyliłam się
w rachunkach), zawsze w tym samym kontekście, zawsze z tą samą wymową, i im
bliżej jest końca krążka, tym bardziej to męczy. Podobny efekt Bellamy
osiągnąłby, gdyby nagrał cały godzinny album złożony z okrzyków „drones kill”. Przesłaniowo
każdy utwór na „Drones” jest tym samym, jedynie zapakowanym w inny papier.
Byłam rozczarowana, gdy
usłyszałam „Dead Inside”, pierwszy singiel z płyty, jednakże w kontekście
całego krążka musiałam swoje zdanie zweryfikować: „Dead Inside” nie jest AŻ TAK
złe. To miła dla ucha piosenka ze smutnym, wprawnie napisanym tekstem, lżejsza,
strukturalnie podobna do „Madness” (porównywalne tempo i analogicznie zbudowany
bridge, choć dzięki niebiosom bez nadmiaru niepotrzebnej elektroniki), stylowo
trochę do „Undisclosed Desires”. Największą zaletą „Dead Inside” jest to, że da
się jej słuchać bez cierpienia. Co chyba nie jest najlepszą recenzją.
Kolejny utwór, „Psycho”
(poprzedzony wstępem „[Drill Sergeant]”, którego równie dobrze mogłoby nie być)
został zbudowany wokół riffu, który, grany przez Muse od kilkunastu lat na
koncertach, znany był każdemu fanowi zespołu. Miałam obawy odnośnie tej
piosenki, na szczęście chłopakom udało się nagrać coś, co honoruje ten surowy,
mocny riff. Ogólnie „Psycho” jako całość jest bardzo surowym, a nawet
agresywnym utworem i świetnie współgra z przesłaniem, jakie niesie. Być może
refren „your ass belongs to me now” jest nieco zbyt dosłowny, ale akurat tutaj
to pasuje.
Chciałam napisać coś mądrego o „Mercy”,
ale jedyne, co przychodzi mi na myśl, to przekonanie, że Bellamy pisząc tekst
inspirował się potterowskimi dementorami. Coś jest w tych mrocznych zjawach Matta
w pelerynach, które żywią się duszami… Sam utwór rytmicznie trochę przypomina „Starlight”,
ale na tym podobieństwa się kończą. „Mercy” jest miałkie, bez polotu i, mówiąc
wprost, nie wywołuje jakichkolwiek emocji. To jedyna piosenka Muse, przy której
nie czułam absolutnie nic, gdy słyszałam ją na żywo (chociaż nie słyszałam
jeszcze koncertowego „Guiding Light”, który według opinii wielu fanów jest
istnym zabójcą nastroju). Bellamy śpiewa „show me mercy”, a ja nie mogę
przestać myśleć o tym, że okazałby mi łaskę, gdyby zapomniał, że tę piosenkę
kiedykolwiek napisał.
„Reapers” to zdecydowanie jeden z
najjaśniejszych punktów „Drones”, bo chociaż przesłaniowo jest pójściem na
łatwiznę, muzycznie nie mam nic temu utworowi do zarzucenia. Zaczyna się mocno,
mocno się rozwija i mocno kończy. Przypomina mi miks utworów z „Showbiz” i „Origin
of Symmetry” z nutką czegoś nowego. Sześć minut dobrego rockowego brzmienia.
Czas na najlepszy utwór na „Drones”,
czyli „The Handler”, z przepięknym, ciężkim riffem, dobrze napisanym tekstem, zawsze
mile widzianym falsetem w ilościach hurtowych, genialną solówką i emocjonalnym
bridgem. W jednym zdaniu zawarłam wszystkie argumenty, które według mnie
potwierdzają tezę, że „The Handler” to jedna z najlepszych kreacji w karierze
Muse. Warto jeszcze dodać, że na żywo ten kawałek jest absolutnie rewelacyjny.
„Defector” poprzedzony został
fragmentem tzw. „konspiracyjnej” przemowy Johna F. Kennedy’ego z 1961, uwielbianej
przez wszelkiej maści miłośników teorii spiskowych… Czy ktoś jest jeszcze
zdziwiony wyborem tej przemowy? Słowa Kennedy’ego przerywane są dźwiękami
gitary, które wprowadzają w pełen niepewności nastrój, po czym następuje utwór,
który nie jest ani genialny, ani beznadziejny, a zaledwie w porządku. Bardzo
lubię wyrazisty, mocny riff „Defectora”, nie przepadam za to za sposobem, w
jaki Matt tutaj śpiewa i „chóralnych” fragmentów. Brakuje również różnorodności
w strukturze, z czym właściwie na całym albumie jest problem.
Kolejna piosenka, „Revolt”, to
porażka w każdym aspekcie: muzycznie, tekstowo, nastrojowo… Można się
spodziewać, że utwór o takiej rewolucyjnej nazwie będzie najostrzejszym,
najbardziej buńczucznym fragmentem albumu. Niestety nic takiego nie ma miejsca,
„Revolt” to jeden z najgorszych tworów, jakie Muse kiedykolwiek nagrali. Nie
mogę pozbyć się wrażenia, że to piosenka idealna do musicalu produkowanego na
zamówienie Disney Channel. Szczególnie „disnejowsko” jest w refrenie, w którym
Bellamy raczy nas najgorszym, najbardziej nijakim, ckliwym i niechlujnym
tekstem, jaki napisał w życiu. Bo
czy „You've got strength / You've got soul / You've felt pain / You've felt
love” można określić inaczej? “Revolt” to parodia Muse.
... czyli Bellamy ocenia mój stan psychiczny po przesłuchaniu "Revolt" kilka razy w ciągu ostatnich 24 godzin. |
“Revolt” I następne w kolejce “Aftermath”
tworzą parę koszmarów, które mogą śnic się po nocach (szczególnie mnie, bo w
ostatnich dniach słuchałam ich zdecydowanie zbyt wiele razy). Zaczyna się
pięknie: początek „Aftermath” jest delikatny, niepokojący i mocno przypomina
Pink Floyd, niestety szybko zmienia się w mdłą podróbkę. Moja znajoma nazwała
ten utwór eurowizyjną balladą i do dziś nie mogę wymyślić lepszego określenia. „Aftermath”
jest po prostu nijakie i sztuczne.
„The Globalist” miał być kontynuacją
„Citizen Erased”, jednak, choć to dobry utwór, w żadnym wypadku nie można go
tak nazwać. Ta monumentalna, dziesięciominutowa piosenka nie ma w sobie tego
czegoś, co sprawiło, że „Citizen Erased” jest arcydziełem. Mimo to „The
Globalist” jest jednym z najlepszych utworów na „Drones”, głównie dlatego, że
jest różnorodny muzycznie sam w sobie, co, jak już wspominałam, na tej płycie jest
rzadkością.
„Drones” zamyka utwór tytułowy,
który jest, mówiąc wprost, nieporozumieniem. Bellamy acapella wyśpiewujący w
stylu modlitewnym, że drony zabiły mu całą rodzinę, nie może być na poważnie… A
jednak jest. Miało być wzruszająco, wyszło niemal komicznie.
Uwielbiam analizować teksty w
utworach i w przypadku Muse zawsze do analizy było sporo, jednak „Drones”
brakuje tej tekstowej głębi, czego chyba żal mi najbardziej. Brytyjczycy wydali
album, który wszystko mówi wprost i nie pozostawia przestrzeni do
interpretacji. Gdyby jeszcze muzycznie „Drones” był wzorcowy… Kilka świetnych
kawałków nie zrekompensuje tego, że całościowo „Drones” jest płytą złą i do
zapomnienia. To najgorszy album w dorobku Muse. Matt Bellamy stracił wyczucie,
gdzie kończy się sztuka, a zaczyna rzemieślnictwo. Mam tylko nadzieję, że nie
bezpowrotnie.
________________________________________
Gify stąd
.
piękna recenzja, a zjazd Mercy najpiękniejszy *__*
OdpowiedzUsuńMyślałam, że ciężko będzie mi pisać o najgorszych utworach, ale to było jak terapia!
Usuń