Kilka dni temu „Hannibal”
zakończył swój żywot. Chociaż miałam wiele zastrzeżeń do ostatniego sezonu,
finał spełnił moje oczekiwania i był kwintesencją tego, czym ten serial jest: pięknego
wizualnie genialnego absurdu.
Wydaje się, że wraz z nadejściem
trzeciej serii Bryan Fuller, który spodziewał się pewnie od początku rychłego
końca serialu, całkowicie pozbył się wszelkich pozorów i poszedł na całość, co
w przypadku niektórych aspektów się sprawdziło, w innych zaś okazało się
porażką. Do minusów należy na pewno pierwsza, „europejska” część sezonu. O
niemiłosiernie powolnym tempie, znikomej ilości akcji i przeintelektualizowaniu
wypowiadałam się pozytywnie w recenzji pierwszego odcinka, chwaląc twórców za
odwagę, jednak zagalopowali się, ciągnąć tę narrację zbyt długo. Kilka
kolejnych epizodów oglądało się bardzo ciężko, były bardzo chaotyczne i „puste”
fabularnie, nie przynosząc ani większych postępów w historii, ani też wglądu w
psychikę postaci, co – mogłoby się wydawać – powinno stać na pierwszym miejscu.
Największą porażką Fullera była kreacja Chiyo (Tao Okamoto), czyli bohaterki, której
obecność była całkowicie niepotrzebna i męcząca. Niby czegoś się o niej i o
Hannibalu za jej pośrednictwem dowiedzieliśmy, jednak nie było to warte poświęconego
jej czasu ekranowego.
Fanficion czy kanon? |
O wiele lepiej wypadła druga
część sezonu, czyli fullerowska wersja „Czerwonego Smoka”. W końcu pozbyto się
chaosu, przystopowano również z pięknymi wizualnie, jednak nie wnoszącymi
niczego scenami (nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam te sceny, jednak na początku
sezonu ich stężenie na dziesięć minut przekraczało wszelkie normy). Nie od dziś
wiadomo, ze Fuller tworzy hannibalowe fanfiction, jedynie inspirując się
oryginałem, sprawdzając, „co by było gdyby” i nieustannie kusząc los. W jego
rękach nikt nie może czuć się bezpieczny, ponieważ zawsze znajdzie sposób, aby jakoś
urozmaicić każdemu życie względem książkowych oryginałów. I to jest właśnie
według mnie największy atut „Hannibala”, który nie opowiada znanej wszystkim
historii, tylko eksploruje różne możliwości i alternatywne wersje wydarzeń. Co
czasem wychodzi Fullerowi lepiej, a czasem gorzej, jednak chwała mu za to, że
ma odwagę, ponieważ niektóre (niektóre? większość) jego pomysły są, krótko
mówiąc, kompletnie popieprzone, z racji braku innego określenia. Spójrzmy
chociażby na finałowe sceny ostatniego odcinka. Fuller kocha szokować w
wyrafinowany sposób, a ja kocham bycie wciąż szokowaną przez wizje Fullera.
Tego będzie mi brakować najbardziej.
Fanficion czy kanon? |
Wróćmy do drugiej części
trzeciego sezonu. To, co teraz napiszę, nie jest żadnym odkryciem, jednak
trzeba to powtarzać: Richard Armitage znakomicie poradził sobie z rolą Francisa
Dolarhyde’a, wyraźnie widać, że aktor rozumie swojego bohatera i doskonale wie,
co ma grać. Trochę żałuję, że nie skupiono się bardziej na jego przeszłości.
Dostaliśmy jedynie zarys tego, co może siedzieć w jego głowie, a zasługiwał na
wiele więcej. Fuller, dla którego kwintesencją „Hannibala” jest psychologiczna
gra Lectera i Grahama, potraktował Dolarhyde’a jako katalizator dla relacji tej
dwójki. Co akceptuję, jednak czym nie jestem zachwycona.
Relacja Hannibala Lectera i Willa Grahama to jedna z
najbardziej chorych, pokręconych i mrocznych zależności, jakie miałam okazję
oglądać w serialu. Nietrudno zrozumieć motywacje Lectera, który, jako równy
Bogu i nieustannie pragnący pokazać, że ma wszystko pod kontrolą, chciał po
prostu manipulować Willem. I robił to już od pierwszego sezonu. Hannibal,
ucieleśnienie samego diabła, widział w Grahamie potencjał do przekroczenia etapu
bycia „zwykłym, żałosnym człowiekiem”, którego ogranicza sztuczna moralność.
Finał pokazuje, że ta sztuka ostatecznie mu się udała. Nie chodzi mi już nawet
o sam akt rytualnego zabójstwa, a zmianę, jaka się dokonała w Willu: wystarczy
przypomnieć sobie pierwsze odcinki „Hannibala”, kiedy Graham uważał, że nie ma
niczego brzydszego i bardziej odrażającego od zabójstwa. W finałowych minutach
serialu nazwał to, co przed chwilą zrobił, pięknym. Metamorfoza dokonała się, a
Lecter zatriumfował. Zakończenie nie mogło być inne: „Hannibal” nie jest
serialem, który bawi się w szczęśliwe zakończenia czy pokazywanie, jak dobro
zwycięża nad złem. Diabeł wygrał walkę o duszę zagubionej owieczki, która
udowodniła swoje możliwości. To, co najbardziej mi się podoba w relacji tej
dwójki, to mnogość możliwych interpretacji, przy czym żadna z nich nie może być
potraktowana jako zbyt oderwana od rzeczywistości, ponieważ sam serial taki
jest.
Fanficion czy kanon? |
Fuller od samego początku wiedział,
że jego „Hannibal” nie będzie w stanie przyciągnąć przed telewizory tłumów. Nie
w telewizji ogólnodostępnej. Gdy już był pewny, że serial nie zostanie
przedłużony na kolejny rok, pożegnał się ze wszelkimi pozorami bez żalu, a
nawet z ekscytacją. I dzięki temu trzeci sezon to coś absolutnie wyjątkowego.
Choć nie jest bez wad, „Hannibala” ostatecznie oceniam pozytywnie. Czy ktoś
jeszcze kiedyś odważy się na podobny eksperyment? Ten serial bardzo ciężko
będzie w tej materii przebić.
______________________________________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz