środa, 24 czerwca 2015

Orange Warsaw Festival 2015 – dzień 3

Ostatni dzień tegorocznego Orange Warsaw Festival bez przesady można nazwać najlepszym zarówno muzycznie, jak i pod względem publiki. Kulminacja w postaci koncertu Muse okazała się być strzałem w dziesiątkę. Pozostali wykonawcy grający na głównej scenie również (w większości) poradzili sobie znakomicie.

Nie ukrywam, że jestem jedną z tych nie do końca zdrowych na umyśle osób, które zrobią wszystko, co niezakazane prawem, aby w przypadku występu ulubionego zespołu znaleźć się jak najbliżej sceny. Jasne więc było, że trzeciego dnia OWF nie ruszam się spod barierek, siłą rzeczy uczestnicząc we wszystkich występach, które odbędą się na mainie. Muszę przyznać, że tym razem było to bardzo dobre doświadczenie, a organizatorzy zapewnili świetną mieszankę wykonawców.



Jako pierwszy zaprezentował się Birth of Joy, holenderski zespół, którego wcześniej nie znałam kompletnie, i przesłuchałam jedynie kilka utworów w ramach przygotowań do festiwalu. Okazało się, że jest to muzyka, która bardzo mi odpowiada: połączenie starych, dobrych rockowych brzmień z nowym podejściem do melodii.

Następnie festiwalowicze mieli okazję wysłuchać koncertu o stylistyce tak odmiennej, że aż wydawał się nie na miejscu. Mowa o Banjaminie Clementine, który zasiadł boso przy fortepianie i posiłkując się akompaniamentem wiolonczeli oraz delikatnej perkusji przeniósł słuchaczy do zupełnie innego świata. Przyznaję, grał i śpiewał pięknie, na tyle, że z chęcią przesłucham jego debiutancki album, jednak czuć było, że nie pasuje do tego miejsca. Nie mówiąc już o tym, że chyba myślał, iż znalazł się w Rosji, wciąż dziękując nam w tym dźwięcznym wschodnim języku. Co niezwykle irytowało.

Po tym intymnym koncercie wróciliśmy duchem na wielki festiwal muzyczny, gdyż na scenie zaprezentował się zespół Metronomy. Przyznaję, że nie znałam bliżej ich muzyki. Przyznaję, ze po tym występie się w nich zakochałam. Jak można nie darzyć sympatią tej grupy tak samo ubranych ludzi, tańczących synchronicznie i w tak widoczny sposób cieszących się tym, co robią? Moje serce skradł basista, chyba najbardziej podekscytowany byciem na scenie z nich wszystkich. Co mogę jeszcze napisać? Zagrali z niesamowitą energią i zarazili nią publiczność.

Metronomy, najszczęśliwszy basista na planecie

Po Metronomy sceną zawładnęli Bastille. W ostatnich miesiącach zewsząd słyszałam ich „Things We Lost in the Fire” i, szczerze mówiąc, miałam już tego utworu serdecznie dość. Nie byłam więc optymistycznie nastawiona do tego koncertu, jednak zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Dan wprost emanował radością i miał świetny kontakt z publicznością (nie dało się nie śpiewać razem z nim i nie skakać, kiedy o to prosił, to byłoby niemożliwe), a ich piosenki na żywo brzmią o niebo lepiej niż w radioodbiorniku. To chyba na ich koncercie nabawiłam się na lewym kolanie siniaka, który dokucza mi do dzisiaj, co jest dla mnie najlepszą rekomendacją. Na pewno nie zawaham się przed przyjściem na ich kolejny koncert, jeśli kiedykolwiek ponownie znajdziemy się razem na tym samym festiwalu.

Bastille, jak doskonale widać na zdjęciu

Następnie wystąpił zespół Incubus. Pierwszy koncert w Polsce, wydarzenie ogromne. A ja? Ze wstydem przyznaję, ze właśnie podczas ich koncertu przechodziłam kryzys (trudy trzydniowego festiwalu właśnie wtedy postanowiły dać mi się we znaki) i moje ciało kompletnie się wyłączyło, zaczynając oszczędzanie sił na danie główne wieczoru. Rozpoznałam kilka utworów, które lubię, i to by było na tyle. Mogę jedynie powiedzieć, że publiczność była zachwycona występem.

Muse. Jedyny zespół, który był w stanie przyciągnąć na tegorocznym Orange Warsaw Festival prawdziwe tłumy ludzi, główny powód mojej obecności w Warszawie. Czekałam na ich występ od listopada 2012 roku, gdy dali świetny koncert w Łodzi. Nie będę ukrywać, że nie mogę o nich pisać obiektywnie. Występ Muse na OWF to jedno z najlepszych wydarzeń w moim życiu (choć w Łodzi lepiej się spisali) i już z niecierpliwością czekam na ich powrót.

Muse, najlepszy basista na planecie

Zaczęli od „Psycho” zbudowanym na riffie, który pałętał się po ich koncertach od paru ładnych lat i, jak twierdzi Matt, w końcu znaleźli dla niego dobre opakowanie w postaci całego utworu. I tak, „Psycho” na żywo brzmi idealnie – to prawdziwie koncertowy kawałek. Później było już tylko lepiej. Najgenialniejsze momenty? Po raz pierwszy w życiu usłyszałam moją ulubioną „Hysterię” na żywo (w Łodzi niestety jej zabrakło), zagrali klimatyczne „Apocalypse Please”, a także „The Handler”, utwór, który okazał się być idealny w warunkach koncertowych, do tego jak zawsze świetne „Plug In Baby” i „Knights of Cydonia” na koniec… Mogliby sobie tylko odpuścić miałkie „Madness” i „Mercy” (chociaż należy dziękować niebiosom, że nie postanowili wypróbować, jak na żywo brzmi „Revolt”, piosenka pretendująca do mina najgorszej w ich karierze). Muse tylko potwierdzają, że scena to ich żywioł, zaś płyty nie oddają w pełni ducha ich muzyki.

Czy wrócę w przyszłym roku na Orange Warsaw Festival? Tego absolutnie nie wykluczam, jednak na pewno nie skuszę się na kupno karnetu w ciemno, ponieważ, jak pokazała tegoroczna edycja, może to być bardzo bolesną pomyłką.
______________________________________________

Magdaleno B., jeszcze raz składam na Twe ręce najszczersze podziękowania za te wydane 3,69 zł, dzięki którym ta relacja mogła powstać.


15 czerwca ten blog obchodził pierwsze urodziny i oczywiście o tym zapomniałam. Należy się jednak jakieś małe podsumowanie, więc powiem jedno: udało mi się zamieścić ponad 70 wpisów, co wydaje mi się wynikiem niesamowitym, bo podejrzewałam, że porzucę pisanie już po dwóch miesiącach. Oby Lustro przetrwało jeszcze jeden rok ;)

Drugie zdjęcie pochodzi stąd, reszta stąd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...