bez spojlerów
„Przyznaj, tato, nie robisz tego
ze względu na sztukę. Robisz to po to, aby znów poczuć, że coś znaczysz. Na
całym świecie ludzie walczą każdego dnia o to, aby coś znaczyć.”
„Birdman” jest wycinkiem z życia Riggana
Thomsona (Michael Keaton), aktora, który przed laty zdobył sławę grając
tytułowego superbohatera. Teraz Thomson stara się przypomnieć światu o swoim
istnieniu, wystawiając na Broadwayu sztukę opartą na opowiadaniu Raymonda
Carvera. Jesteśmy świadkami potyczek Riggana z producentem (wyjątkowo
niedenerwujący Zach Galifianakis) oraz z narcystycznym gwiazdorem, Mike’iem
Shinerem (Edward Norton). Thomson próbuje nie tylko przypomnieć o sobie widzom,
ale również poprawić relacje z rodziną: córką Sam (Emma Stone), która po odwyku
pracuje jako jego asystentka, oraz byłą żoną Sylvią (Amy Ryan).
Iñárritu, którego kojarzę jako
reżysera tworzącego naprawdę pesymistyczne obrazy (takie jak „Amores Perros”
czy „Biutiful”), tym razem zdecydował się nakręcić coś, co nie przytłacza tak
bardzo i nie sprawia, że mam ochotę zwinąć się w kłębek i przespać tydzień,
myśląc o okropnościach, z jakimi muszą zmagać się ludzie. W żadnym razie nie
można zaliczyć „Birdmana” do filmów odznaczających się pozytywnym nastrojem,
jednak można tutaj dostrzec odrobinę nadziei, wiary w to, że może to nasze
życie nie jest tak do końca pozbawione sensu.
Reżyser podjął ryzykowną decyzję
stworzenia w „Birdmanie” iluzji, która sprawia, że wydaje się, iż film składa
się z dwóch długich ujęć. W rzeczywistości cięć jest sporo, jednak zostały one
tak zamaskowane, że wiele z nich nie sposób jest wyłapać po pierwszym seansie
(sama co jakiś czas zdawałam sobie sprawę, że zamiast skupić się na dialogach,
szukam tych niewidzialnych cięć). W efekcie możemy podziwiać piękne,
technicznie idealne mastershoty, dzięki którym obraz wręcz płynie. Widz ma
wrażenie, że nieustannie obserwuje bohaterów, zagląda w każdy kąt St. James
Theater, wędrując przez wąskie korytarze, i jest nie tyle obserwatorem, co
uczestnikiem zdarzeń. Za cudowną pracę kamery odpowiedzialny jest Emmanuel
Lubezki, laureat Oscara za zdjęcia do „Grawitacji”. W tym roku również dostał
nominację do nagrody Akademii i myślę, że ma spore szanse odniesienia kolejnego
sukcesu.
Ogromnym atutem „Birdmana” jest
kreacja Michaela Keatona, który przecież sam kiedyś grał superbohatera w
burtonowskich Batmanach, zaś w ostatnich latach nie dostawał ciekawych ról i
odszedł trochę w niepamięć. Zresztą oglądając Keatona w roli Riggana Thomsona
wydaje się, że on nie gra, tylko nim jest – i to nie tylko ze względu na
podobieństwa między bohaterem a aktorem. Tą rolą Keaton wzbija się na wyżyny
aktorstwa. Oglądając jego Thomsona wydaje się,
że aktorstwo jest banalnie łatwym zawodem – wystarczy przecież tylko
pojawić się na planie i grać. Lekkość i naturalność Keatona sprawia, że wierzymy
w jego postać, której historia być może jest dość banalna, jednak przedstawiona
została tak, że możemy się z nią utożsamić.
„Birdman” przepełniony jest
gorzką ironią. Dostaje się wszystkim: egocentrycznym aktorom, żądnym zysków
producentom, mało wymagającym od kina widzom oraz recenzentom, którym wydaje
się, że trzymają świat kultury w garści, a ich słowo jest prawem (na marginesie
muszę dodać, że Lindsay Duncan w roli zmanierowanej dziennikarki wypadła
świetnie). Jedną z moich ulubionych scen w filmie jest ta, gdy „Birdman” śmieje
się nawet z siebie samego, ustami superbohatera podążającego za Thomsonem twierdząc,
że film jest przeintelektualizowany.
Reżyserowi udało się stworzyć
świat, który zarazem jest nierealny, jak i osadzony w konkretnej przestrzeni.
Nie wychodzimy poza St. James Theater, wspominani są aktorzy, którzy są
popularni w tym momencie i mamy poczucie, że akcja dzieje się tu i teraz, w
znanym nam świecie. Jednocześnie raczeni jesteśmy scenami, których nijak nie
można racjonalnie wytłumaczyć. Taka kreacja świata przedstawionego jest
niezwykle trudna, ponieważ łatwo jest przedobrzyć w którąś ze stron, czego efektem
będzie dysonans ze strony odbiorcy, poczucie, że to, co widzi na ekranie, jest
po prostu naiwną, niespójną bajką. Iñárritu tak to wszystko skonstruował, że
wierzymy w opowiadaną przez niego historię.
„Birdman” jest filmem bardzo
specyficznym, pełnym ironii, umowności i realizmu magicznego. Sęk tkwi w tym,
aby zaakceptować przyjętą przez twórców konwencję. W przeciwnym razie można
wyjść z seansu zawiedzionym. Ja zostałam wciągnięta w ten świat, oczarowana
historią, aktorstwem na najwyższym poziomie oraz klimatyczną muzyką. Właśnie
dla takich filmów istnieje kino.
__________________________________________
Grafika z początku wpisu pochodzi stąd.
Tutaj można przeczytać (po angielsku) ciekawy artykuł dotyczący technicznej strony filmu.
Nie jestem do końca przekonana co do tej recenzji, jakoś ciężko mi się ją pisało... Ale chyba udało mi się przekazać to, co zamierzałam :)
"Sęk tkwi w tym, aby zaakceptować przyjętą przez twórców konwencję."
OdpowiedzUsuńCoś w tym jest. :)
Mnie Birdman nie zachwycił, ale zgadzam się, że Lubezki spisał się świetnie. :)