bez spoilerów
Nasycenie kolorów, bajkowa, pełna przepychu sceneria, niemalże symetryczne ujęcia, czarujące detale. To wszystko sprawia, że każdy kadr pochodzący z "Grand Budapest Hotel" Wesa Andersona można by oprawić w ramkę, powiesić na ścianie i zachwycać się jak arcydziełem. Wydaje się, że żaden szczegół nie jest pozostawiony przypadkowi. Wszystko zostało perfekcyjnie zaplanowane, od kolorów hotelowych ścian, poprzez detale kostiumów, do wymierzonego co do milimetra miejsca ustawienia dekoracji. Oglądanie "Grand Budapest Hotel" przypomina podziwianie pięknego, lukrowanego ciastka, którego żal jest ugryźć.
Głównym miejscem akcji nowej produkcji Andersona jest tytułowy hotel, położony w fikcyjnej Republice Zubrowki w Środkowej Europie. Szkatułkowa kompozycja pozwala na przedstawienie aż czterech osi fabularnych, pokazujących sytuację hotelu bądź wybranych bohaterów w poszczególnych latach. Przeskakujemy więc ze współczesności, poprzez lata 80. i 60., do lat 30., które stanowią główny wątek snutej przez Andersona opowieści. W tym czasie, gdy nad Europą wisi widmo niedopowiedzianej wojny, konsjerżem tytułowego hotelu jest słynący z zamiłowania do perfum L'Air de Panache oraz dojrzałych wiekowo klientek Pan Gustave H. Razem ze swoim protegowanym, boyem hotelowym Zerem Mustafą, zostaje wplątany w pewną intrygę, która zawiera to, co każda szanująca się intryga zawierać powinna: niesłuszne oskarżenia, morderstwa, pościgi oraz bardziej bądź mniej efektowne ucieczki.
Każdy bohater "Grand Budapest Hotel" został obdarzony szczególną cechą lub zestawem cech, które nadają mu wyrazistości. Nie ma tutaj miejsca na bezbarwność. Nawet epizodyczne postaci zostały tak wykreowane, że zyskują określoną osobowość: czy jest to wyrozumiały szef policji, chciwy syn bogatej nieboszczki czy bezwzględny człowiek od brudnej roboty. To zasługa nie tylko scenariusza, ale także świetnej obsady, w której znaleźli się m.in. Ralph Fiennes, Adrien Brody, Willem Dafoe, Tilda Swinton czy Edward Norton. Na słowa uznania zasługuje również debiutujący w jednej z głównych ról Tony Revolori, który wcielił się w młodego boya hotelowego.
Opowieść toczy się tak sprawnie, że widz bez słowa sprzeciwu akceptuje to, iż akcja rozgrywa się w nieistniejącym w rzeczywistości państwie, książka o dziejach konsjerża Gustava H. nie została napisana przez prawdziwego pisarza, a obraz "Chłopiec z jabłkiem" nie jest dziełem renesansowego malarza. Nie rażą również niepasujące do konwencji zachowania bohaterów, nie dziwimy się temu, że ta czy inna postać w najmniej odpowiednim momencie zaczyna recytować poezję, a złote myśli mieszają się z ordynarnymi przekleństwami. Właśnie te absurdalne szczegóły paradoksalnie sprawiają, że obraz staje się autentyczny. Momenty, które pokazują, że za fasadą skrywa się coś prawdziwszego.
"Grand Budapest Hotel" to film pełen komizmu sytuacyjnego, ironii i żartów, czasem subtelnych, a czasem bardziej dosłownych. Doprawiony jest jednak szczyptą smutku oraz nostalgii, które pojawiają się wtedy, gdy widz się ich nie spodziewa. W krainie pięknego absurdu czai się wielkie nieszczęście, które nadchodzi, aby na zawsze zmienić losy całego świata. Dopełnieniem jest muzyka Alexandre'a Desplata, która perfekcyjnie oddaje emocje towarzyszące poszczególnym scenom. Kiedy już zjemy to przygotowane przez Wesa Andersona ciastko, mamy ochotę na powtórkę, aby na nowo rozkoszować się jego smakiem, za każdym razem odkrywając nowy ukryty składnik.
______________________________________
Na pierwszy wpis na blogu wybrałam recenzję "Grand Budapest Hotel", którą napisałam na zajęcia i nie miałam jeszcze okazji nigdzie jej zamieścić. We wtorek nastąpi światowa premiera produkcji na DVD, więc pomyślałam, że warto by o niej przypomnieć.
Zawsze na górze postu będę dodawać wzmiankę, czy zawiera on spojlery, a na dole jakieś moje dodatkowe uwagi, nie zawsze związane z głównym tematem wpisu. Dodaję tak dla porządku ;) Opinie mile widziane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz