Bez spojlerów
Uwielbiam książki, w których właściwie
nie ma żadnego protagonisty zasługującego na miano bohatera w dosłownym tego
słowa znaczeniu. Lubię postaci, które budzą odrazę, litość czy strach w
odbiorcy, takich, których kocha się nienawidzić. Istnieje tylko jeden warunek,
jaki taka kreacja musi spełniać: powinna być wiarygodnie napisana. Z tego
powodu byłam zachwycona początkiem „Dziewczyny z pociągu” („The Girl on the
Train”), debiutanckiej powieści Pauli Hawkins. Pierwsze rozdziały obiecywały
bardzo dużo: niejednoznaczne, wielowymiarowe postaci, wartką akcję i wciągającą
intrygę. Niestety, z każdą kolejną stroną stawało się jasne, że po napisaniu
wyszlifowanego „pierwszego zdania” Brytyjce zabrakło pomysłu na rozwinięcie i
zakończenie.
Tytułowa „Dziewczyna z pociągu” to
Rachel, trzydziestoparoletnia rozwiedziona alkoholiczka, która praktycznie jest
wzorowym przykładem człowieka przegranego, który przez nałóg stracił miłość,
pracę i jakiekolwiek resztki szacunku do samego siebie. Rachel codziennie
dojeżdża do pracy do Londynu pociągiem i na jednym z postojów obserwuje życie
pewnego małżeństwa, wyobrażając sobie, jak wygląda ich relacja i nawet nadając
im fikcyjne imiona, Jason i Jess. Któregoś dnia Rachel widzi coś, co burzy
wszystkie jej wyobrażenia, zaś niedługo później dowiaduje
się, że zaginęła Jess (której prawdziwe imię to Megan). Rachel stara się rozwiązać
zagadkę zniknięcia kobiety.